Ceny statków w ciągu czterech lat wzrosły o 50 proc., a portfel zamówień największych stoczni na świecie jest wypełniony na kilka lat do przodu.
Dziś popyt napędzany jest przez chiński apetyt na surowce i rozwój światowego handlu. Morskie szlaki handlowe są coraz bardziej zatłoczone.
Według szacunków firmy Clarkson, londyńskiego brokera stoczniowego, ceny statków wzrosły od 2003 roku o 50 proc. Wartość zamówień wyceniana jest na 300 mln dol., a jednostki zamawiane obecnie będą mogły wejść do służby za cztery lata - czytamy w "WSJ".
Wielkie firmy stoczniowe obawiają się, że jeżeli nie będą się rozwijać, klienci wyjdą z długiej kolejki i pójdą gdzie indziej. W istocie szybko rosnące chińskie stocznie, z których wiele jest dotowanych przez państwo, depczą po piętach rynkowym liderom z Korei i Japonii.
Dziś stocznie stają na głowie, by sprostać popytowi. W Korei i Japonii przeprofilowuje się stocznie remontowe na budowlane i buduje się nowe w krajach dysponujących tanią siłą roboczą, takich jak Chiny i Filipiny. Południowokoreański konglomerat Dachan Group zainwestował dwa miliardy dolarów w budowę w ciągu czterech lat nowej stoczni w niewielkim miasteczku na południowo-zachodnim wybrzeżu Korei - przypomniał dziennik.
Stocznie skracają również cykle produkcyjne, przyjmując rozwiązania outsourcingowe. Wiele z gigantycznych statków składa się obecnie w suchych dokach w zaledwie cztery tygodnie.
Jednak największym wyzwaniem stojącym przed przemysłem stoczniowym jest całkowita rezygnacja z doków. Taka technika uwalnia proces budowy statków ze wszystkich ograniczeń, jakie narzuca suchy dok i pozwala budować jednostki w większych częściach. To oznacza mniej pracy dla dźwigów, a także dla monterów i spawaczy - wyjaśnia "WSJ".