Jedyny chętny na zakup od państwa Stoczni Gdyni i Stoczni Szczecińskiej Nowej wycofał się z negocjacji. Przyszłość zatrudniających kilkanaście tysięcy osób firm stoi teraz pod znakiem zapytania.
Termin zakończenia negocjacji przekładano parę razy, kolejny upływał w poniedziałek. Mimo iż początkowo resort skarbu uspokajał, że rozmowy wciąż trwają, to jednak, jak dowiedziała się "Gazeta Wyborcza" inwestor się wycofał.
Po tej informacji w Stoczni Szczecińskiej Nowa zagotowało się. - Będziemy ostro reagować, domagać się realizacji obietnic rządu, że zostaniemy sprywatyzowani - mówi w dzienniku Roman Pniewski z zakładowej "Solidarności '80". - Oczekujemy szybkiej reakcji Ministerstwa Skarbu Państwa. Uprzedzam, żadnego bajerowania, bo 4,5 tysiąca osób zagrożonych utratą pracy łatwo doprowadzić do zdecydowanych działań. W stoczniowcach wciąż tkwi ogromna siła jak ta w 2002 roku, kiedy wyszliśmy na ulice i usłyszała o nas cała Polska.
Według nieoficjalnych informacji szef Ambera zarzucił rządowym negocjatorom, że przez kilka tygodni nie odnieśli się do jego oferty. Wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik nie chciał tego komentować. Uspokajał w "GW": - Wycofanie się inwestora nie przekreśla planów prywatyzacyjnych stoczni. Są inni chętni, wkrótce będziemy prowadzić rozmowy.
Czas nagli. Szybkiej prywatyzacji stoczni w Gdyni i Szczecinie domaga się od rządu Komisja Europejska. Ostateczny termin wyznaczono na koniec czerwca. - Nie wiem, czy zdążymy, ale do końca września prywatyzacja powinna być zakończona - mówił wiceminister Gawlik.
Sprzedaż stoczni w Gdyni i Szczecinie ciągnie się długo, bo obie firmy są w tragicznej kondycji. Gdynia w 2006 r. straciła ok. 275 mln zł, a Szczecińska Nowa - ok. 112 mln zł. Rozmiary ubiegłorocznych strat nie są jeszcze znane.
Ich powodem są nierentowne kontrakty na budowę statków. Zawarto je kilka lat temu, przy mocniejszym kursie dolara, niższych cenach robocizny i stali. Ówcześnie menedżerowie nie zabezpieczyli kontraktów przed zmianą kursów walut i cen. Stocznie zamiast zarabiać na budowie statków, muszą teraz do nich dopłacać. Gdynia musi wybudować jeszcze kilka statków, do których produkcji trzeba dopłacić po kilkadziesiąt milionów złotych. Podobnie jest w Szczecinie - wyjaśnia dziennik.
Dlatego zanim Stocznię Gdynia ktoś kupi, państwo musi wpompować w nią ok. 1 mld złotych na spłatę starych zobowiązań. W przypadku Stoczni Szczecińskiej mówi się o 800 mln zł.
- Do obu stoczni trzeba wpłacić tyle, ile wyniosła połowa kwoty na tegoroczne podwyżki dla nauczycieli. To będzie decyzja polityczna, musimy ją skonsultować z ludowcami - mówi "GW" nieoficjalnie jeden z współpracowników premiera.
- Alternatywą jest bankructwo. Ministerstwo Skarbu szacuje, że koszty upadłości samej Stoczni Gdynia wyniosłyby ok. 4,5 miliarda złotych. Takie rozwiązanie byłoby dla podatników jeszcze droższe - mówi Adamski z "S".
Zobacz także: Związkowcy apelowali o szybszą prywatyzację stoczni
Przemysław Sztuczkowski: ceny rosną i nadal będą rosły