Palenia opon i petard na razie nie będzie. Stoczniowi związkowcy wstrzymują się z protestami, bo chcą poznać szczegóły planu ratowania swoich miejsc pracy.
- Bez wątpienia to była jedna z najtrudniejszych decyzji, jaką musiałam przedstawiać Komisji Europejskiej - mówiła Neelie Kroes, unijna komisarz ds. konkurencji, prezentując w czwartek werdykt w sprawie stoczni.
Bruksela zawsze traktowała polskie stocznie z ogromną wyrozumiałością i cierpliwością. Już od prawie czterech lat Komisja miała wszelkie podstawy prawne, by ogłosić, że pomoc publiczna dawana zakładom w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie jest nielegalna. Wstrzymywała się jednak z tym wyrokiem, dając kolejnym polskim rządom "ostateczne terminy" na rozwiązanie stoczniowych problemów (co najmniej dwa z nich przypadały na czas rządów PiS).
- Daliśmy Polsce przynajmniej pięć szans - wyliczają dziś unijni urzędnicy. Skrupulatnie policzyli, że w przypadku samej tylko Stoczni Gdynia od 2004 r. państwo polskie przeznaczyło prawie... 121 tys. euro na utrzymanie każdego z 4,7 tys. miejsc pracy! - Ostatnie lata to boom na rynku statków. A mimo to stoczniom w Gdyni i Szczecinie udała się niezwykłą sztuka: dokładały do każdego zbudowanego statku - dodają unijni eksperci.
W czwartek Komisja zdecydowała się zakończyć ten ekonomiczny nonsens. Ale tylko dlatego, że miała w ręku alternatywny sposób uratowania produkcji w stoczniach. Ani bardzo zły, ani bardzo dobry. Nie było łatwo go wymyślić, bo KE była między młotem (surowym prawem UE nakazującym bezlitosne "utopienie" stoczni) a kowadłem (polską opinia publiczną i stanowiskiem polskiego rządu).
Zgodnie z planem w ciągu najbliższych siedmiu miesięcy stocznie mają być podzielone na części i sprzedane. Pieniądze ze sprzedaży trafią do stoczniowych wierzycieli (także do prywatnych firm, które w sytuacji, gdyby doszło do normalnej upadłości, miałyby znacznie mniejsze szanse na odzyskanie długów).
Patrząc z boku, można próbować bronić tezy, że Komisja Europejska jeszcze jeden, ostatni raz postanowiła potraktować zakłady w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie ulgowo. Bo czymże innym jest wstrzymanie nakazu zwrotu pomocy publicznej (3,3 mld euro w przypadku Gdyni i Szczecina) przez kolejne siedem miesięcy, tak żeby w tym czasie majątek stoczni mógł zostać przekazany nowym inwestorom - już bez żadnych obciążeń? Komisja Europejska, która teoretycznie powinna pilnować zasady, że nielegalna pomoc publiczna jest co do euro zwracana, teraz przymknie oczy. Wszyscy w Brukseli wiedzą, że gdy w czerwcu nakaz zwrotu pomocy zostanie wreszcie wypowiedziany, na placu boju będą już tylko spółki wydmuszki pozbawione majątku i przygotowane do bankructwa. Złośliwy prawnik mógłby nawet próbować dowodzić, że w przypadku naszych stoczni Komisja nagina przepisy unijnego traktatu. Oczywiście, niektóre elementy decyzji Komisji mogą się w Polsce nie podobać (choćby sugestia, by majątek był sprzedawany bez pracowników) - ale jakkolwiek by patrzeć, Komisja znów wykazała się dobrą wolą.
Inni mieli gorzej
Komisja Europejska była dużo mniej wyrozumiała w przypadku np. Grecji. W lipcu Bruksela nie bawiła się w szukanie żadnych alternatywnych rozwiązań, tylko po prostu nakazała greckiej stoczni Hellenic Shipyards (HSY) zwrócić 230 mln euro pomocy publicznej udzielonej w latach 1992-2002.
Komisja nie godzi się z twierdzeniami, że przymknęła oko na gigantyczną pomoc publiczną dla niemieckich stoczni. Owszem, pięć niemieckich stoczni dostało w sumie 3 mld euro pomocy publicznej w latach 90. Ale ta pomoc została wykorzystana na gruntowną modernizację zakładów, a nie - jak w przypadku polskich stoczni - przejedzona na bieżące potrzeby. Co więcej, w trakcie naprawy niemieckich stoczni dwie z nich zostały zamknięte, a łączne moce produkcyjne zredukowano o 40 proc. Co oczywiście wiązało się z likwidacją setek miejsc pracy.
Przedstawiając te dane, KE stara się chyba uciszyć potencjalne głosy krytyków, którzy od wielu dni wytykali Brukseli stosowanie podwójnych standardów, czyli surowość wobec polskich stoczni w czasach, gdy rządy europejskie wspierają banki kwotą prawie 2 bln euro.
- Dawaliśmy zgodę na pomoc dla tych banków, których upadek miałby katastrofalne, nokautujące efekty dla całych sektorów finansowych w państwach członkowskich, krzywdząc całe gospodarki i wszystkich mieszkańców - przypomina Kroes. Przy całym szacunku dla stoczniowców, klęska ich zakładu pracy to nie to samo co np. upadek banku Fortis.
Rząd robi ustawę, związkowcy czekają
Wysiłek, jaki Komisja włożyła w wyjaśnienie swojej decyzji, chyba przynosi efekty. Stoczniowi związkowcy na razie nie szykują żadnych protestów ani nie krytykują czwartkowej decyzji Brukseli. - Mamy za mało informacji. Czekamy na spotkanie z ministrem skarbu - mówią.
Dojdzie do niego 13 listopada w Warszawie. To wtedy minister Aleksander Grad ma przedstawić stoczniowcom treść stoczniowej specustawy, która pozwoli na wdrożenie planu B dla zakładów w Gdyni i Szczecinie - pokawałkowanie stoczni i wyprzedaż ich majątku.
Resort nie chce ujawnić treści ustawy, zanim projektu dokumentu nie zaakceptuje Komisja Europejska. - Ta ustawa będzie określać m.in. wysokość odpraw dla odchodzących stoczniowców. Ustawa wygaśnie już w czerwcu 2009 r. - mówi Maciej Wewiór, rzecznik Ministerstwa Skarbu. Do rąk unijnych urzędników ustawa trafiła w połowie zeszłego tygodnia.
- Dla nas kluczowe są dwie sprawy: czy uda się znaleźć wiarygodnego branżowego inwestora, który kupi majątek stoczni w całości, oraz jakie rozwiązania zapisane w specustawie będą chronić załogę firmy - mówi Dariusz Adamski, szef "S" w Stoczni Gdynia. - Teraz trudno cokolwiek komentować, bo nie znamy konkretów.
Związkowcy nie ukrywają jednak, że do ministra Grada będą mieli wiele pytań. - Dzisiaj najistotniejsze jest, co stoczniowcy będą robić przez najbliższe siedem miesięcy, w sytuacji gdy stocznia nie ma już kontraktów. Z powodu brak pracy za dwa miesiące zaczną stawać pierwsze wydziały - mówi Marek Lewandowski z "S" Stoczni Gdynia.
Zdaniem branżowych specjalistów w razie zwolnień stoczniowcy nie powinni mieć problemu ze znalezieniem pracy. - Zapotrzebowanie na pracowników z branży stoczniowo-metalowej nie maleje ani w Polsce, ani za granicą - ocenia Kaja Wasilewska, właścicielka internetowej giełdy pracy Stoczniowcy.pl. - Pracownicy stoczni bez większego problemu znajdują zatrudnienie w firmach budownictwa przemysłowego - przy budowie i montażu kotłów, rurociągów i instalacji przemysłowych, w elektrowniach i rafineriach.
Wasilewska uważa, że wielu stoczniowców pozbawionych pracy w Polsce wyjedzie za granicę. - W Polskiej stoczni zarobki wahają się, jeśli chodzi o stawkę podstawową brutto, od 10 do nawet 30 zł, w Norwegii od 121 do 160 koron [od 48 do 64 zł], a Holandii od 10 do 14 euro [od 36 do 50 zł] - mówi właścicielka portalu.
Komisja Europejska przypomina tymczasem, że polski rząd powinien jak najszybciej wystąpić z wnioskiem o wykorzystanie pieniędzy z europejskiego funduszu dostosowawczego (EGAF), który pomaga zwalnianym pracownikom. Tak zrobił rząd włoski, który otrzymał 10 tys. euro na głowę każdego pracownika z likwidowanych zakładów tekstylnych. Pieniądze z EGAF - m.in. na opłacenie szkoleń, ale także na zasiłki - dostali też zwalniani robotnicy na Litwie.
Minister skarbu Aleksander Grad zapewnia, że cała historia zakończy się pozytywnie i dla stoczniowców, i dla produkcji stoczniowej w Polsce. Ale nie wszyscy są o tym przekonani. - Nie ukrywam smutku, bo wygląda to na koniec tej firmy jako jednej z największych stoczni w Europie - mówi Arkadiusz Aszyk, b. członek zarządu Stoczni Gdynia. - Jeśli jej większości nie kupi jeden inwestor, to w wyniku rozparcelowania zamieni się w zbiór zakładów metalowych produkujących np. elementy statków czy inne konstrukcje. Budowa dużych, kompletnych statków w oparciu o polską myśl technologiczną - takich, jakie do tej pory powstawały w Gdyni - będzie wtedy prawdopodobnie niemożliwa - ostrzega.
KOMENTARZE (0)
Do artykułu: Ciche dni stoczniowe